środa, 28 grudnia 2011


Wciąż mam rozerwane serce po tym, jak opuścił mnie Wilson. Próbowałam jeszcze coś wskórać, ale wszelkie próby spłonęły na panewce. Oficjalnie zatem zostałam opuszczona przez ukochanego przyjaciela. Tym samym straciłam gdzieś po drodze wiarę w ludzi i jakąkolwiek ufność.

Moje osamotnione jestelstwo jest jednak najistotniejsze.

Czasami chce mi się płakać, gdy jadę tramwajem lub autobusem. Czasami spoglądam z niechęcią na ludzi i uświadamiam sobie, że już nigdy nie spotkam kogoś takiego, jak Wilson. Wtedy czuję podwójny ból. I właśnie wtedy przymykam oczy, biorę głęboki oddech i w myślach powtarzam sobie, że Wilson umarł, nie oddycha, nie chodzi po tych samych ulicach i że nie budzą Go ten sam hałas i to samo Słońce. Wtedy boli mniej, bo wierzę, że nic już nie mogę z tym zrobić i że nikt mnie nie zastąpi.

IDIOTKO, WILSON UMARŁ.


Zresztą, całe moje życie uległo potężnej zmianie. Przyzwyczaiłam się do Krakowa i nie wyobrażam sobie powrotu do domu. Dorosłość w istocie czasami mnie paraliżuje, bo są chwilę, gdy mam ochotę rozpłakać się na środku ulicy w akcie krzywej desperacji, ale ostatecznie pokonuję swoje słabości i tworzę nowy etap życia. (Życia bez Wilsona, kurczę.)

Tak naprawdę nie mam czasu na oddychanie. Studia, zabawa i poznawanie nowych ludzi zabierają wszystkie sekundy mojego życia. Czasami gubię nawet wewnętrzne hamulce, ale później i tak uśmiecham się pod nosem, chociaż na myśl miny Rodzicielki robi mi się wstyd, a nawet niedobrze. Zresztą, chyba nikt nie byłby w takiej sytuacji szczęśliwy. Ale jakie to ma znaczenie, skoro sami tworzymy własne księgi? Mniej czy bardziej absurdalne, mniej czy bardziej kontrowersyjne czy też trochę bezczelniejsze? Pełnimy tysiące ról. Tysiące.

Może w istocie ukrywam się przed rozpaczą w taki sposób, ale prawie wcale się nad tym nie zastanawiam. Od kilku dni jeszcze bardziej rozpaczliwie chwytam chwile i doszukuję się we wszytkim sensu niosącego radość. Czasami prymitywną.

I umówiłam się nawet na randkę z seksownym Hiszpanem, o.

A.